Rosja na równi pochyłej

Rosja na równi pochyłej - niezalezna.pl

Każdy zestrzelony ukraiński samolot, każdy zabity ukraiński żołnierz to pogłębianie przepaści dzielącej Kijów od Moskwy. Przepaści wcale nieoczywistej jeszcze parę miesięcy temu i nieoczywistej – uwaga! – nawet dla władz ukraińskich.

Przecież dopiero w środę rząd w Kijowie zapowiedział sankcje wobec rosyjskich firm. Wiele mniej zorientowanych osób zdziwiło się, że zapowiedź ta następuje dopiero kilka miesięcy po agresji rosyjskiej na Krym i faktycznym, choćby czasowym, anektowaniu całej połaci Ukrainy Wschodniej. Zresztą Moskwa też nie chciała zrywać gospodarczej, a więc politycznej pępowiny łączącej ją, mimo trwających walk, z Ukrainą. W ostatnim czasie Kreml niespodziewanie przestał dyskryminować firmy funkcjonujące na terenie FR, a należące do „króla czekolady” i oligarchy, obecnie prezydenta Ukrainy Petra Poroszenki. Wcześniej były one szykanowane, chociaż przecież też nie zamykane…

Koniec złudzeń Kijowa

Od momentu przejęcia władzy przez „obóz majdanu” ekipa Jaceniuka bardzo uważała, aby zbytnio nie drażnić Rosji. To było przyczyną braku nominacji na ministra spraw zagranicznych byłego szefa MSZ-etu Ukrainy Borysa Tarasiuka. Mimo że przez cztery lata po pomarańczowej rewolucji kierował on już tym resortem, nie został mianowany, aby „nie drażnić Rosji” – jak mi w Wierchownej Radzie (jednoizbowy parlament w Kijowie) szczerze tłumaczył jeden z deputowanych Batkiwszczyny (głównej partii rządzącej). Zamiast niego nominację otrzymał bardziej strawny dla Rosji Andriej Deszczyca. A w końcu i tak zastąpił go Pawło Klimkin, głoszący dziś treści, które w oczywisty sposób, szczególnie jeśli wyrwie się je z kontekstu, można uznać za prorosyjskie. Deszczyca natomiast został zdymisjonowany po tym, jak w ostrej formie wypowiedział się o Putinie…

Ukraina musiała zatem pozbyć się złudzeń, że z Rosją można się dogadać. To pierwotne przeświadczenie, że porozumienie między oboma krajami jest możliwe, brało się z wcześniejszej rosyjskiej taktyki wobec Kijowa po wygranej zdecydowanie antyrosyjskiej pomarańczowej rewolucji. Wówczas, o ile ówczesny prezydent Federacji Rosyjskiej Dmitrij Miedwiediew starał się utrzymywać poprawne relacje z prezydentem Wiktorem Juszczenką, o tyle ówczesny premier FR Władimir Putin konsekwentnie grał na podziały w obozie „pomarańczowych” i stawiał na premier Julię Tymoszenko. W konsekwencji doprowadził do sytuacji, kiedy na wspólnej konferencji prasowej w Moskwie premierów Rosji i Ukrainy drwił z Juszczenki, nazywając go złodziejem, przy milczeniu pięknej Julii. Zapewne podobny plan miała Moskwa teraz: rosyjski kij przeplatany był też kremlowską marchewką wobec ukraińskich elit (oligarchów), do których Moskwa mrugała okiem, sugerując, że „walki walkami, a dogadać się trzeba”. Tak jak kiedyś premierzy Putin i Tymoszenko. Teraz jednak stosowanie podobnej taktyki – przynajmniej przez dłuższy czas – jest niemożliwe. I dlatego twierdzę, że każdy strącony samolot ukraińskich sił powietrznych, każda trumna spowita niebiesko-żółtym sztandarem powoduje oddalanie Kijowa od Moskwy i przybliżanie go do Zachodu, a więc również do Warszawy. To zbliżenie z Polską nie wynika tylko z geograficznej bliskości, ale przede wszystkim z faktu, że w badaniach sympatii Ukraińców do poszczególnych narodów Polacy zajmują drugie miejsce na świecie (po Amerykanach).

Europejska opinia publiczna przeciw Moskwie

Ostatnio w Brukseli uczestniczyłem w dwóch istotnych wydarzeniach dotyczących polityki Unii Europejskiej wobec Ukrainy i Rosji. Pierwsze to nadzwyczajne posiedzenie Komisji Spraw Zagranicznych Parlamentu Europejskiego zwołane przez jej przewodniczącego Elmara Broka (CDU w Niemczech, Europejska Partia Ludowa w PE). Tak antyrosyjskich wypowiedzi, jakie padły na tym posiedzeniu, nie słyszałem w PE od niemal dziesięciu lat, czyli od czasów pomarańczowej rewolucji.