Czy ukraiński radykalizm zjada własny ogon?
Istnienie „partii siły” domagającej się od nowych władz w Kijowie – zakończenie siłowego konfliktu na wschodniej przestrzeni post-ukraińskiej tego kraju jest dramatycznym następstwem martyrologii i poświęcenia tysięcy żołnierzy i ochotników w tej wojnie. Straty do których oficjalnie przyznaje się Kijów przerażają, wiele rodzin będzie długo opłakiwało synów, mężów i ojców, to wszystko wina prezydenta Petro Poroszenki, który pchnął tych ludzi do bezlitosnej rzezi, eufemistycznie zwanej operacją antyterrorystyczną.


Bezsilność Zachodu wobec wojny wywołanej przez nowych władców Kijowa z własnym narodem osiągnęła chyba zenit. Powstańcy po przegrupowaniu się pokonali i rozbili wojska, grupy i bandy zbrojne walczące przeciwko nim. Pojawiają się hasła o marszu na Mariupol, a nawet Odessę, celem wyzwolenia wszystkich ziem Noworosji, pojawiają się hasła o marszu na Kijów, celem obalenia oligarchów, którzy przejęli władzę i skłócili wielki i wspaniały Naród – JEDEN NARÓD. Nowi władcy Ukrainy wyciągają do swoich zachodnich mocodawców ręce po pomoc, a dostają koce, racje żywnościowe i inne – niestrzelające rzeczy. Nikt nie chce dolewać oliwy do ognia, żeby Europa nie pogrążyła się w szaleństwie. To ważny sygnał, albowiem powinien dać do zrozumienia lokalnym kacykom, że przesadzili. Po prostu strzelanie z czołgów na wprost do bloków lub z Gradów do miast – to nie jest dokładnie to, o co chodzi w dialogu politycznym z własnym narodem.