Azyl we Lwowie [reportaż] polskieradio.pl

– Przyjedziesz i nie uwierzysz, że na Ukrainie toczy się jakaś wojna – mówi kolega, gdy wsiadamy do pociągu w Kijowie. Jedziemy do Lwowa.

Stolica żyje wojną

Kijów też jest dość daleko od frontu i czuć tu odprężenie, gdy przyjeżdża się z terenów ogarniętych działaniami wojennymi. Zresztą, po wielu miesiącach protestów na Majdanie oraz konfliktu na Krymie i wojny o Donbas jest to zrozumiałe. Stołeczne bary są pełne, właściciele klubów nocnych też nie mogą narzekać. Przed najbardziej znaną kijowską galerią sztuki jak zawsze, gdy pojawia się nowa wystawa, stoi kolejka.

Jednak w stolicy Ukrainy od wojny nie da się uciec dłużej niż na chwilę. Na ulicach, w metrze i gdzie tylko można wiszą informacje o tym, że armię trzeba wspierać, że trzeba walczyć, że wojna jest niedaleko. Prorosyjscy separatyści co jakiś czas przebąkują, że dojdą aż do Kijowa (sporadyczne wspominają o Lwowie). Wśród przechodniów często można zobaczyć kogoś w mundurze, czy to z armii, czy z Gwardii Narodowej. W barach też ich nie brakuje. Tam przeważnie świętują powrót do domu w ramach rotacji albo spotykają znajomych tuż przed powrotem na front.

Lwowski tygiel

Lwów leży prawie dwa razy dalej od Donbasu niż Kijów i jest turystycznym miastem, które cieszyło się dużą popularnością wśród turystów z Polski i Rosji. Przez pierwsze dwie doby pobytu trudno doszukać się tu oznak wojny. To taki sam Lwów, który pamiętam sprzed trzech lat, gdy tam mieszkałem. Może z drobnymi różnicami. Teraz nie tylko kawa jest tu bardzo popularna, ale także wino i sery. Otworzyły się nowe lokale. Wydaje się, że sprowadziło się tu więcej osób z zagranicy. W jeden wieczór spotykam: dziennikarza z Rosji, który musiał uciec z kraju, bo groziło mu więzienie, a teraz pracuje dla znanego ukraińskiego tygodnika i amerykańskiego pilota F-16, który po tym, jak spędził półtora roku w Afganistanie, przyjechał na stypendium do Lwowa i uczy się ukraińskiego. A na dokładkę: inżyniera z Turcji i informatyczkę z Japonii, która podróżuje po świecie, by zmienić swoje życie.

To ten sam przyjemny i wygodny Lwów. – Może to i dobrze. Ukrainie jest potrzebne takie miejsce, gdzie wojny nie widać i można o niej choć na chwilę zapomnieć – mówi lwowianka Iryna, która niedawno skończyła studia, a teraz pracuje w jednej z organizacji pozarządowych. Wbrew temu, co mówi Iryna, wystarczy tylko trochę wsiąknąć w Lwów, aby zrozumieć, że wojna odcisnęła tu swoje piętno. Zresztą sama Iryna przyznaje, że już nawet nie liczy, ilu jej znajomych zginęło na wschodzie.

– Wojskowych w ciągu tygodnia prawie nie ma. Sporadycznie po centrum przejdzie ktoś w mundurze. Więcej widzę ich w weekend, podobnie jak w Kijowie, na jakiś czas wracają do domu. W końcu wielu mieszkańców zachodniej Ukrainy walczy na wschodzie, czy to w ochotniczych batalionach, czy w armii. Do tego, co jakiś czas przyjeżdżają tu trumny tych, którzy polegli w walce z separatystami – mówi.

Ludziom doskwiera kryzys ekonomiczny. Pogarszająca się sytuacja gospodarcza powoduje, że coraz trudniej wypłacić pieniądze. Pojawiły się niskie limity wypłat w bankomatach, często brak w nich gotówki. Są też kłopoty z wypłatami większych sum z banków. Na razie nie ma jeszcze poważnych problemów z pracą, więc podobno każdy, kto może, wysyła pieniądze dla armii.

Popatrzeć na Europę

Turyści z Rosji lubili przyjeżdżać do Lwowa, bo nie ma zbyt wielu miast, które są tak niepodobne do innych posowieckich miejscowości, a jednocześnie można do nich dotrzeć bez wizy. Teraz już nie przyjeżdżają tak chętnie. Straszeni „banderowcami”, „juntami” i „faszystami” nie chcą jechać do ich domniemanego siedliska.

Zamiast Rosjan pojawili się uchodźcy. Jak twierdzi Ołeh Kolasa, który pomaga uchodźcom ( http://tvoemisto.tv/exclusive/oleg_kolyasa_do_krymskyh_tatar_u_lvivi_stavlyatsya_dobre_do_shidnyakiv__pogano_67418.html ), według nieoficjalnych danych w samym Lwowie jest ich dziesięć, dwanaście tysięcy. W obwodzie lwowskim – około dwudziestu tysięcy. Oficjalnie jest ich bardzo mało. Kolasa tłumaczy, że uchodźcy nie chcą się rejestrować, bo obawiają się, że oni, ich rodziny lub to, co zostawili, znajdzie się na celowniku prorosyjskich separatystów.

Uchodźcy najpierw przyjeżdżali z Krymu, teraz z Donbasu. Wśród nich jest wielu inteligentów, którzy nie mogli już dłużej wytrzymać ostrzałów, gróźb i innych niebezpieczeństw. – Byłoby mi tam bardzo ciasno – mówi młody pisarz z Makijiwki koło Doniecka Ołeksij Czupa, który przez jakiś czas mieszkał we Lwowie, a teraz podróżuje po Ukrainie. Jeszcze w styczniu w trakcie rewolucji Majdanu zrozumiał, że w Makijiwce nie ma miejsca dla niego, ale wyjechał dopiero w sierpniu, gdy zaczęły spadać pociski w pobliżu jego domu. Zrozumiał, że ludzie, którzy tam mieszkają nie podzielają tych samych wartości co on – wiary w demokrację i europejskość, a jak się również okazało i w ukraińskość. Takim osobom jak Czupa trudno sobie obecnie wyobrazić, że mogliby znów żyć obok tych ludzi, którzy obecnie popierają separatystów – nawet jeśli stracone terytoria wrócą pod kontrolę Kijowa.

Z Donbasu przyjeżdża też nadal trochę turystów, którzy chcą odpocząć od tego, co się tam dzieje. Iryna jednak załamuje ręce, że nic się nie zmieniają. Opowiada o parze z Dobropola w obwodzie donieckim, miejscowości, która znajduje się pod kontrolą Kijowa. Odwiedzili Lwów 26 października, czyli w trakcie wyborów parlamentarnych, w których oczywiście nie wzięli udziału, bo „nic się nie zmieni”. Postanowili za to „zobaczyć Europę”. – Pomyślałam wtedy: jedziecie popatrzeć na Europę, ale nic nie robicie, aby Europę zrobić u siebie. Nawet najmniejszego kroku, tylko pozwalacie, aby było u was tak samo jak do tej pory – mówi rozdrażniona.

Paweł Pieniążek, współpracownik portalu PolskieRadio.pl/JU